między nimi wszystkimi, rozbłyszczał oczami jak ten młody pies: swoi panowie!
Komierowski sięgnął garścią do tej głowy żółtej.
— Jak się masz, łotrze!
— Ostrzygłem się, — rzekł chłopak nagle zmieszany pod tą dłonią, ślizgającą się po jego ciemieniu.
— W toilette-club’ie — parsknięto. W ratuszu szelmę znów ostrzygli. Cóżeś chapnął znowu?
— Jak Boga ko!... — wrzasnął chłopak i zapaliły mu się oczy głębokim żarem. Ale w przezorności zabobonnej wolał jakoś nie kończyć lepiej tej przysięgi; oczy zgasły tak nagle, jak się zapaliły i stały się jakoś niewyraźne. Lecz wejrzawszy na rozbawione raczej w półuśmiechach spojrzenia ludzi, błysnął chytrze oczami i machnął ręką:
— Ee, o jabłka tam poszło.
— »Poszło!« Komuś tam o nie poszło.
— Oj, Franku, Franku! — groziła Wanda.
Wmig dopadł do jej ręki.
— Cóż to znów jest? — pytał profesor, przypatrując się wciąż tej klocowatej sylwecie, w której tkwiło giętkie i śmigłe ciało otroka.
— To? — Komierowski przygarnął chłopaka ramieniem. — Życie samo, in crudo. Dziatwa, jak to się mówi u nas sentymentalnie. Robociarska, zresztą... »Fotografijki« masz? — zwrócił się nagle do chłopaka w przypomnieniu jakiemś. I nie czekając odpowiedzi, sięgnął mu szybko do kieszeni. Wyrwał jakąś paczkę i uderzył go nią z rozmachem po łbie.
Strona:Ozimina.djvu/289
Ta strona została uwierzytelniona.