Mdłe światło wisiało nad tym światem ponurym, blaski pylne i rdzawe sączyło tu słońce nędzarzy.
— Cyliender! — naprzykrzały mu się uparte pokrzykiwania z tłumu.
— A jednak żyjąż tu ludzie, — dogonił go Komierowski i wpadał odrazu w myśli odgadywane. — I ot, jakie to zasoby sił wytryskują po tych śmietnikach! — mówił, prowadząc Franka pod ramieniem. — A ty szelmo wyrzuć z nozdzy te circenses uliczne! Jak to się chrapy rozedrgały tabunowemu źrebięciu.
— A ty gdzie jesteś... lokatur? — zagadnął go profesor chmurnie.
— O, on jeszcze młody i płochy, nie ustalony życiowo: nie lożuje nigdzie.
Profesor spojrzał z podełba na Komierowskiego. »Toż tobie samemu chrapy w tej chwili chodzą!« Ohydnem było dlań to dziwne podniecenie jego w tej chwili.
— Ale, dałby pan wiarę! — wołał ten tymczasem, — chłopaczysko, gdy go tu niegdyś szukano, sypiał czas jakiś w kaplicy pogrzebowej.
Franek zarumienił się znowu po uszy i rozbiegał oczami po obecnych: takie mieszkanie zdawało mu się znów ośmieszać go przed ludźmi.
— O, ja się umrzyków nie boję, — ratował brawurą swój ambit.
— Za to będą się ciebie bali niezadługo żywi, — mruknął profesor w brodę.
— »Umrzyków!« — śmiał się Komierowski szerokim basem.
Strona:Ozimina.djvu/296
Ta strona została uwierzytelniona.