W tem ożywieniu jego niezdrowem wśród krwawego motłochu, przy odgłosach zwierzęcego kwiku katowanego krzywdziciela nędzy, w tych konceptach i śmiechu w tej chwili odgadywał profesor, myślami jeszcze nie objętą, a przecie już wyczuwalną, ponurą perwersyę smutku, co przeżerała serce do dna ostatniego i łechce się w ożywienia nagłe już tylko krwi pomściwej zalotem. Także... »śmiech czerwony« — myślał.
»Oto, gdzie najzasobniejsze, choć najbardziej mętne wody, tobie rybaku! — gdzie najobfitsze dziś junactwo dla ciebie — wnuku, prawnuku!...«
— A pani, panno Wando, — zwrócił się w głos do niej, — uważała, że najpilniejszą potrzebą jest tu... Wszak to pani zbierała tę młodą hołotę u siebie, entuzyastko alfabetu?
— Tak, — odparła prosto.
— A zadenuncyowali przecie sami?
Nie odpowiedziała wcale.
Tem zajściem ulicznem zahukana w popłoch cichy, dygotała w sobie, przyciskając pod pachą zabrane z biblioteki baronostwa tomiki poezyi.
Ruszyli dalej, przeciskając się przez tłumy.
— Cy-liender! — nakrzykiwały uparte szpaki ulicy.
Minęli wreszcie te rojne zaułki i wydostali się w pustkę długiego traktu, biegnącego równolegle do rzeki. Tu
Strona:Ozimina.djvu/297
Ta strona została uwierzytelniona.