łową tysiącolecia o tysiąc razy pogodniej i zasobniej w ducha od wszystkich tych człekolubnych zwiastowań wschodniej anarchii.
— Było! było! — mówił już w głos do siebie. — Wszystko było!...
Z przygnębieniem postrzegał, że jego gromadka cała witała tych pielgrzymów z jawną sympatyą w oczach: ich chmurne czoła wypogodziły się nagle rozpromienieniem czujnem, jakby w te głowy uderzało pierwsze tchnienie oczekiwanego od Wschodu wichru. Wandy twarz przybladła, była dziwnie skupiona temi łzami, zatrzymanemi w oczach. Po raz pierwszy uderzyła go uduchowiona uroda tej twarzy i głęboka prawość jej wejrzenia.
Upokorzony za nich i za siebie za to poddanie swej wrażliwości uczuciom, mimo wszystko, przecie obcym, błąkał się oczami w dali, mijał niemi kominy fabryczne i zatrzymał je nagle na ostrej w złotym błysku, niby drugie słońce zimowego ranka, — kopule cerkiewnej.
Strona:Ozimina.djvu/304
Ta strona została uwierzytelniona.