Strona:Ozimina.djvu/307

Ta strona została uwierzytelniona.

— Od granicy idą ci pobożni jedwabioszwarcy, — rzekła jadowicie, błysnąwszy złośliwem oczkiem.
Komierowski przymknął powieki odrazą, jak gdyby mówiąc: »Och, znam aż nadto! Och, słyszę takich codziennie! O, ten wiew swojszczyzny dzisiejszej od sfer naszych!«...
Jakoż profesor podjął mu z warg temiż myślami:
— Byle tylko przemydlić się nad każdem głębiej sięgającem zagadnieniem życia i duszy...
Osoba inteligentna podsłyszała te słowa z opodal uchem nerwowem i spurpurowiała honorem w jednej chwili. Ustawiwszy jakoś nogi w krzyż, podjęła do ust gałkę laski.
— Pan uważa?... Nas tu życie mniejszych sympatyi uczyło — w tamtą stronę. Oczywiście nie zainteresowanych. Bo nie wiem, przed kim popełniłem nieostrożność... użycia naszej tu broni ostatniej. Przytem samo powietrze stołeczne odbiera nam prowincyonalne sentymenty i naiwności wobec wszelkich naprawiświatów i czyni z nas scep...
— Kawalarzy! — uderzyło w to nagle jak młotem.
Nadstawiony bokiem do osoby inteligentnej i pogarbiony rąk zatopieniem w kieszenie, zjawił się tu niespodzianie ów robotnik, Jur, — ten oprawca dobrowolny, — przypominał profesor.
— No, taka kompania! — wycedził pan z za gałki swej laski i zapalił w oczach taki jad złośliwości, jaki tylko w życiu wielkomiejskiem wykształcić w sobie można.
I wsunął się w tłum.