Strona:Ozimina.djvu/312

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zamilczcie, Jur! — syknął Komierowski, znękany już wprost na twarzy.
Jur zagryzał wargi.
— Uważenia jego chciałem za tamtą grzankę, — warknął tonem usprawiedliwienia.
— Jest. I dosyć o tem!
Profesor spoglądał na Komierowskiego z mimowolnem odrzuceniem głowy w tył pod to odstrychnięcie się wewnętrzne. A jednak zdobył się mimo wszystko na tyle rozumnego współczucia w wejrzeniu, że wywabiło ono tamtemu na usta ów uśmiech dawny: chytro-melancholijny, pełen udręki i nęku dla siebie, czy życia — niewiadomo.
— O, ja nie miewam złudzeń co do ludzi.



Fala tłumów ponosiła ich tymczasem wciąż w pobliżu pielgrzymów, raz zbliżając do nich, to znów odpychając w dal natłokiem ludzi. Zbite już gromady ciągnęły ulicą.
W zgiełku coraz to większym zgłuszyły się było i zamilkły obcych psalmów monotonne przyśpiewy. Hałaśliwe turkoty po oddalach, metaliczne łomoty z fabryk i głuchy młot walcowni niosły jawę miejsca i czasu, oraz ich tu prawa.
Nią jakby targany, w strojeniu się bezładnem, w podszeptach i zagrzewaniach wzajemnych wszczynał się śpiew