Strona:Ozimina.djvu/313

Ta strona została uwierzytelniona.

w rytmach zgoła innych. A z tego głosów zamętu trysnęło nagle akordem pełnym i uderzyło w ulicę surmą pieśni, rzekłbyś zdziwioną, jakby wytargniętą niespodzianie z pamięci tłumów. Z tym pokrzykiem: »Warszawo!« spadła pieśń w odmęt tłumnego zgiełku, — w zaszum ciżby już gorączkowy.
......świętą a pra-a-wą! — zawodził w dalszym ciągu wrzaskliwym dyszkantem głos Jura — w pojedynkę tylko.
Wspólny marsz zmógł ten nieład. Przez chwilę dudniało tylko kroków mrowie, słychać było chód: następ tłumów wielki, — jak po huku zerwanej tamy ta cisza powodzi najgroźniejsza.
Ktoś wątłą ręką chwycił profesora za ramię: ujrzał Wandy twarz w zadyszce nagłej i uczuł przez ten uchwyt ręki gwałtowne zabicie jej serca.
Spojrzawszy przed się, puszcza go natychmiast i rzuca się w tłum.
— Nino! — woła biegnąc.
Lecz oto wyrwało się znów akordem pełnym z bezładnego zgiełku tłumów.
......świętą a pra-a-wą! — poniosło tym razem ekstazą zgodną.
Doświadczył przelotnie dziwnego wrażenia, że przestaje tu reagować własnem czuciem, że zapalność wspólnego już nerwu otumania mu głowę. Pchnięty gromady jakiejś naporem, nietylko że ustąpił łatwo, lecz wpadł krokiem surowym w jej rytmy... Raz! — raz — raz! — zabębniła marszem krew w żyłach ruszona.