Strona:Ozimina.djvu/314

Ta strona została uwierzytelniona.

Opamiętał się przecie, odął godnością i chciał się od tej ciżby usunąć precz, gdzieś na boki.
Raz! — raz! — raz! — ponosił go następ mas ludzkich zwarty.
W mrowiu szarem postaci jak kloce ciężkich, mignęło coś strojniejszego i giętkiego zarazem. Poznał! — ta druga dziewczyna widziana dziś na salonach tamtych. Wyższą zdała się teraz w swym stroju ciemnym i bardziej zwartą w chodzie. Futrzane błamy kołnierza, przerzucone przez ramiona w tył, a rozchwiane w tem tempie, jaki kołysał, zda się, ulicą całą, dodawały sylwecie — już na oko — rytmu mocnego. Z rozgarem w oczach i na twarzy kroczyła przed najbliższą sobie gromadą ludzi, mimowoli w nią zapatrzonych i fascynowanych tym szparkim krokiem młodości. Ptasimi ruchami niespokojnej głowy obzierała się na nich wszystkich, biorąc od nich wzamian całą burzowość chwili w rozdęte nozdrza.
— Wanda?! — zaklaskała nagle w ręce.
Tłum je objął, wtulił w siebie.
Profesor znalazł się sam wśród obcych naokół twarzy: to zamącenie mrowia ludzkiego rozbiło mu kompanię, a samego Bóg wie gdzie w tłoki wepchnęło.
Ten marsz tłumów, ich następ twardy nie wiadomo na jakie szańce, kroczył w tej chwili jakby pod rytmy głuchego młota walcowni, bijącego w dali. Chwilami czynił się z tego w zgiełku tylko szum jakiś wielki. A gdy oko przecznicą między parkanami ku rzece niespodzianie wybiegło, zdało się przez chwilę, że to Wisła szumi tak wezbranym prądem wód mętnych.