Strona:Ozimina.djvu/315

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem w orkiestrze tłumów pomieszały się jakby nuty: ktoś inny chwycił snać batutę, bo oto nad te głowy, nagle znów rozchwiane, wyrzucił się krzykiem śpiew inny:  »...Sędziami będziem wtedy my!« 
Raz! — raz! — raz! — wybijał zdala w przynagleniach rytmem zmylonym młot walcowni swe głuche łomoty metaliczne. »...Sędziami będziem wtedy my!« — przyniosło wrzaskiem echa z oddali.
Nad głowami ludu zawisał na parkanie Franek, zwinny jak wiewiórka. I rozglądał się ciekawie żółtym łbem, — lecz nie za pochodem patrząc, a w przeciwnym kierunku. Nadstawiał chrapów, strzygł uszami. Nagle wetknął w gębę cztery palce, świsnął przeraźliwie i rzucił się z góry w tłum jak w wodę.
Nurował w tłoku, roznosił świst donośny: siał popłoch.
Zdala po brukach ostrych dał się słyszeć tętent drobiony. Na łukowy zakręt ulicy wyrzucały się w pędzie kudłate głowy małych koni, twarze ludzkie do ich szyi przywarte i ramiona białym łyskiem zamachnięte.