Strona:Ozimina.djvu/334

Ta strona została uwierzytelniona.

drobny wytrącił go dziwnym sposobem z resztek opanowania siebie.
Jak ślepy snuł się pod parkanem ulicznym, minął wóz strażacki, odwożący trupy, skręcił machinalnie w pierwszą przecznicę i znalazł się nad rzeką.
I tu opadł: na kłody tratwiane u samego brzegu Wisły.



Na halizny mazowieckie spoglądał jak na morze. Wiatr hula górą bezgłośny i pędzi przed sobą obłoki jak fale monotonne zbite na horyzoncie w chmurę dalekiego lądu. Wsie tu i ówdzie widoczne, niby łodzie rybackie w czas morskiej ciszy, tkwią sennie w tej pustce. Śniegu naokół ani śladu: bura zasłona błotnych roztopów pokryła ziemię. Patrzy na to słońce, dołem oparami przymglone, górą roziskrzeń pełne, o tarczy jaskrawej, zmierzającej ku zenitowi, rzekłbyś, naocznie dla długiego wejrzenia i długiego oddechu człowieczej melancholii.
»Oto żółwia ziemi skorupa naga!« — pomyślał, zapadając w tę właśnie zadumę powolnego oddechu:
»Jak wiek długi pracowała kosa śmierci takich po całej tej ziemi wkrąg: co kosa ród podcięła, siekiera bór zniosła, ile tężyzny nażęła kosa, tyle wątłego piękna wyschło w bezcieniu, czem kosa życie, tem siekiera zubożała ziemię, a obie ducha. Z pod borów wyjrzały mokradła, z pod lasów ruszyły piachy na wszystkich wiatrów szerokie gościńce: miasta, dwory i zaścianki, wyłuskane