Strona:Ozimina.djvu/340

Ta strona została uwierzytelniona.

A bachiczny krzyk ludu we wtór głuszył szumy morza, bijącego skały.
Schroniło się echo tych wołań tam, gdzie echo zamieszkuje od prawieków — w górach. I dziś jeszcze usłyszy ucho baczne po winnicach alpejskich i po halach karpackich tenże, co i drzewiej, dziki krzyk żądzy życia i jej tryumfu:
»Ja-choo! Ja-choo!... Jachos!«



Na halizny mazowieckie spoglądał jak na morze. Wiatr hula górą bezgłośny i pędzi przed sobą obłoki jak fale monotonne zbite na horyzoncie w chmurę dalekiego lądu. Wsie tu i ówdzie widoczne, niby łodzie rybackie w czas morskiej ciszy, tkwią sennie w tej pustce. Bura zasłona błotnych roztopów pokryła ziemię. Patrzy na to słońce, dołem oparami przymglone, górą roziskrzeń pełne, o tarczy jaskrawej, zmierzającej ku zenitowi, rzekłbyś, naocznie dla długiego wejrzenia i długiego oddechu człowieczej melancholii:

pallere ligustra,
Exspirare rosas, decrescere lilia vidi...

Zaś ręka tajemna, co pod tej omartwicy kirem Wiosnę odmłodzeń w podziemia porywa, jestże to duch zatracenia, czy śmierć sama, porywająca nadzieje ostatnie:

Nosse nec aurigam licuit: seu mortifer aesius
Seu mors ipsa fuit?!...