Strona:Ozimina.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

żagwienia się wnętrznego dymy fatalne: »brunatne, rude, rdzawe, ociekłe, błotne, zwiędłe, zmurszałe«...
Otrząsł się całym ciałem.
A gdy oczy podniósł wzdrygnąć się musiał po raz drugi.
Spozierały na niego ślepia białe tej wielkiej kukły murzyna, wyciągającej w swych łapach goryla tacę mosiężną, a wniej dzban kryształowy i lodową niby czarę: te same, które onego wieczora podawał było Woydzie.
Bydlęcą powagą nieodpartej jakby siły spoglądał na niego stróż zastoju, jak sam czas niemy, uczuć i namiętności rozkładowych świadek ponury, eunuch czarny z ślepiami jak przerażenie.
Ocknął go z tego otępienia głos śpiewaka donośny:

Perche la festa e del valore,
Perche la festa e del va — lor!!

»O czemże to on śpiewa? — zamyślił się nagle. — O »valore«: — dzielności! że jej to świętem radosnem jest miłość — tam na świecie: gdzie krew z żył gorąca i w ramiona skore niby żelazo roztopione wpływa, gdzie każda namiętność czyni się sama życia potęgą zwycięską.

Andiam! — Andiam in guardia! — Andiam!
Andiam! — Ah...

Śpiew wzbijał się wciąż! — jak gdy ostatni na wiosnę słowik w klask ostatni uderzy, gardłem czas jaki przebiera, nutę wyciągnie i zapamięta się śpiewakiem: za echem własnym śląc głos już nie swój — w te gwiazdy