a każdy tem stoi, że od innych odmienny. Wszystko ludzkie jak kleszcz ciebie się tam u nas chwyta: ciekawa bo rzecz, przeciekawa, »człowiek« to! I ona to, ciekawość nasza do ludzi, w dole ludzkie nieraz wirem pociąga, każdego żyć zmusza, i, chcesz nie chcesz, twoją prawdę życia z ciebie dobywa. Zaduszewniej żyją ludzie nasi!... Tu się każdy jak robak w sobie zwija, swoje namiętności pod ziemią chowa, jak grób o sobie milczy i jak grób dla drugich się wybiela. Spojrzysz — życia nie dopatrzysz, słuchasz — westchnienie chyba usłyszysz.
— Jak na cmentarzu, — hę?
— Toż mówię. Jest u mnie Sasza, syn. Ten zawsze na mnie nastaje: »Czego ty, papa, do nich leziesz?« Mało czego! — przywyka człowiek do ludzi. Ileż to lat od 63-go? I kamień na polu jego trawą porasta. Swój ja język zepsuł, waszego się nie nauczył. Śmieje się ze mnie Sasza.
— Nie lubi nas syn?
— A czort go wie, lubi, czy nie lubi! I nie w tem rzecz między ludźmi. Tu on się rodził, tu chował, a bardziej on wam obcy: »No, co u nich? — pyta — No co? Czego leziesz? — Młodości i życia nie czuje on w was: ot co!
Tłusty pan nabrał powietrza w policzki i wypuścił je z odętej twarzy jak dym.
— Tak, — wydmuchał wreszcie. — Gdy ojcowie współczuwać już zaczynają, synowie już lekceważą. Zwykła kolej.
— Nu, Wojciech Stanisławowicz! — mitygował go
Strona:Ozimina.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.