Strona:Ozimina.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

piero zaniepokoiła się: tem zapatrzeniem się wszystkich i tą ciszą, jaką witano ją tutaj. Teraz osadziła się rzeczywiście jak sarna: wyciągnęła się szyja zdziwiona, zaokrągliły się oczy, na nozdrzach zapulsował niepokój.
— Państwo śmieją się ze mnie?...
— Panno Nino!... Proszę pani!... Ależ, skądże? — wołali jedno przez drugie, jak gdyby budząc się kolejno z zapatrzenia w tej bezwiednej adoracyi — dla instynktu.
Pan Szolc częstował damę papierosem, zwracając się na psotę i ku Ninie z cygarnicą otwartą. »Właśnie że poproszę!« sięgała zuchowato.
— Pani nie byłaby tak mało zazdrosną o swoich chłopców? — nawiązywała tymczasem dama przerwaną łaskotliwość dyalogu.
— Kiedy ja nie mam... — wyrwało się z ust już nazbyt prosto i niemądrze.
Zaczerwieniła się w pierwszej chwili, ale gdy przyłożyła usta do papierosa wydało jej się nawet zabawne.
— Jabym się z panią nie podzieliła moim, gdybym miała.
— »Nie podzieliła!« — pisnął dyszkantem pan Horodyski. I zacierał ręce, strzygł oczy.
— Dlaczegoż to nie? — pytał alt.
Właściwie nic już nie wiedziała, co ma powiedzieć. Do podnoszonego w widłach palców papierosa wyciągały się usta zdaleka w długi i niemądry dziób. I tak się do niego przykładała ustami, cmokała w munsztuk, ku coraz to rozkoszniejszemu błyskowi w oczach panów. Wreszcie chwyciła dym.