Rozmigotanie ciekawości, pytań i półuśmiechów przepływało, zda się, z pod oczu przez pełne jak jabłka policzki ku ustom i wracało falą pod zmrużoną powiekę; zaciśnięte wargi rzucały od kątów w stronę uszu drgające rysy swawoli, czy czegoś gorszego. Zastawiał się za ten wyraz głupkowaty podbródek o migdałowym owalu i miękkości dziecięcej. Siedziała nieruchoma jak posąg, półkręgami ramion obejmując wydatną pierś; pazury krótkich łapek, rzekłbyś miękko złożone, tkwiły w rękawiczkach — pod to przymrużone, wężowe zapatrzenie skośnych oczu.
Gdy po niejakim czasie wyszedł do dalszych pokojów, w małem przejściu za salonem spotkał się oko w oko z tym uśmiechem na wibrujących policzkach. Dłoń spokojnie złożona w dłoni zamykała toczone półkręgi ramion nieruchomych.
»Cóż to znów znaczy?« myślał. — Obcej kobiety uśmiech dobrze mi znany zastępuje mi drogę jak w wizyi.
— Pan mnie nie poznaje? — pytały oczy zmrużone.
— Nie. Ponieważ rzecz dziać się powinna w ponurym wąwozie.
Roześmiała się niemo: białym błyskiem zębów oraz niewolnem podrzuceniem piersi wydatnej, a cała postać rozbłysła życiem w tym uśmiechu. W blizkości tej kobiety uderzył w niego wiew świeżyzny jak od owoców, a zarazem skwaru, w którym one dojrzewają; jakaś tryumfująca wegetatywność bujnego życia, leniwa do słowa, ciężka do głosu i gestu — jak w letnie południe.
Urażona, czy też zbyt opieszała, aby się przypominać w rozmowie, zwróciła się ku drzwiom sąsiedniego po-
Strona:Ozimina.djvu/6
Ta strona została uwierzytelniona.