Strona:Ozimina.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

ustępliwe dla tej nowej, berlińskiej kombinacyi... »Mój kochany pułkowniku...!«
— Zrozumiałem.
— Jest i druga sprawa. Ludzie zaangażowali się w te place w śródmieściu majątkami całymi, a o ulicy ani słychać. (»Zresztą i pułkownik masz przecie swój dział.«) Należałoby tę sprawę pchnąć, argumentacyą, jaka tam trafi do przekonania. Ulica otworzy okazałą perspektywę na cerkiew, przesunie ku niej niejako dzielnicę całą i nada miastu przez to pożądany może charakter. »Et caetera i tam dalej!« — brzmiało najwymowniej z tego wszystkiego.
— Zrozumiałem.
— Mój kochany pułkowniku!
I gospodarz położywszy mu rękę na ramieniu sterował pułkownikiem, jak nawą, holując go przez rojny od gości pokój do sąsiedniego bufetu.
— Mój kochany pułkowniku...!
— »Zrozumiałem!« — zaśmiał się pułkownik tym razem. Ale gospodarzowi nie było do jego złośliwości. Zaczepił go kilkoma słowami do kogoś z obecnych, mrugnął na służbę i wymknął się rychło.
Pułkownik wolał jednak pozostać sam.
— »Ty, bracie, potrafisz żyły wyciągać z człowieka! — rachował się w myślach z gospodarzem«  . I teraz dopiero, jak gdyby prostował grzbiet, otrząsał się cały, wyciągał garścią sumiasty wąs. — I naprowadza taki »tasku« na duszę, że człowiek samemu sobie mierźnie. To jest u nich najwyższa szkoła dyplomacyi: być tak bardzo interesującym: słowo żadne nie śmie zadrgać życiem.