Strona:Ozimina.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

Nina podrzuciła głowę. Patrzała milcząca w bezwiednem rozchyleniu nozdrzy:
— No, za malców z ulicy — tłumaczono jej, — że się schodzili u mnie.
— Ach, że pani dzieci uczyła, — zrozumiała Nina wreszcie.
— Dzieci! — zaśmiano się w odpowiedzi. Oni chyba w kołyskach dziećmi nie byli. Wie pani, że oni mnie okradli. Skąd to wszystko na jaw wyszło. Ja ich mimo to bardzo lubię, — mówiła wszystko jednym tchem i ciągiem.
Rozpłynęły się jej słowa, rzekłbyś w zaśnięciu nagłem. I ta jej twarz w ramce zapadniętych skroni i wystających kości policzkowych zapatrzyła się przed się swym łagodnym uśmiechem bezprzedmiotowej tęsknoty.
Nina kręciła się wciąż na miejscu, nie zdając sobie sprawy z dokuczliwego niestatku swego. Coś ją odpychało wszystkimi instynktami od cichych ubłożeń i biernych zachwytów bez krwi nadmiaru i jej pulsu niecierpliwego. Zaś pod tą niechęcią czaiła się trwoga przed dalszem dziś jeszcze upokorzeniem siebie. Gdy serce przypomniało jej się dokuczliwym na chwilę ukłuciem pod piersią, wyrzuciła się ta trwoga z głębi duszy tym obrazem:
Wydało jej się, że to zakonnica siedzi nad nią, chorą w tej chwili, i swym pobożnie łagodnym uśmiechem zachwyca się Niny urodą, tańcem jej niedawnym, by tak jej zaufanie pozyskawszy, spleść na piersiach suche dłonie i opuściwszy powieki, poprosić ją o trzy »Zdrowaś« dla wspólnego odmówienia: bo nigdy nie wiadomo, co nam