Niech pan kupi, bo jeszcze nic nie jadłem.« — Kupujesz tedy i wraz z temi kilkoma wiadomostkami ze świata musisz przełknąć jakieś piołunki i ulepki arcylokalne, wreszcie pocznie cię cnić. Ciśniesz gazetę i szukasz czemprędzej czegoś, coby po tej lekturze ożywiło. Przejdziesz jedną ulicą: poprostu jak przed hotelem gubernialnym; — dziewki, żydy, alfonsy, policya i trochę publiki za dziewczynami. Przejdziesz drugą: pyszny i rojny bazar powiatowy. A reszta ulic — jak głębokie kamieniste dna kanałów. Wracasz tedy na »czwartak« , uśmiechasz się do swego szpiega, który się portyerem nazywa, dostajesz za to klucz i sam się dobrowolnie zamykasz między te żłoby »kawalerskie«, ten świat trywialnej rozpusty, sekretnych chorób, brutalnej nędzy, szpiegostwa, wstrętu i brzydoty.
Wyliczeniem tych rozkoszy ożywił się najwidoczniej, bo wyjął kułak z kieszeni.
— Tej brzydoty nachajnej, która zastępuje ci drogę na każdym kroku i policzkuje każdą twą pogodniejszą chwilę! — wśród tych samodurów ckliwych: przywykli przecie, polubili, ucackali sentymentem wszystkie te »swojskie« brzydotki i wstręciki... Idziesz tedy do sąsiadów, w ich nędzarne »stancye« studenckie, między te gaduły ciepło-serdeczne: pysk pyskowi rad, a nuda dobroduszna kuma. Wstępujesz w tych stancyi woń zatęchłą, gdzie dymią bez końca brudne samowary i cuchnące papierosy — na te ich dysputy: na żar gadania i zamór ducha. A gdy taki sam zostanie, na tapczan się wali: nie ma sił samemu stać, wszystko z duszy wygadał precz, sło-
Strona:Ozimina.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.