chotem. Jego tymczasem rozciągnięto nawznak na ziemi, aby Mu ręce przybić do przecznicy krzyża, potem zaś podciągnąć Go, wraz z nią, na słup główny.
Wtem jakiś człowiek, stojący niedaleko lektyki i przybrany w białą simarę[1], rzucił się nagle na ziemię, zgarnął na głowę pył i okruchy kamienne i począł krzyczeć okropnym, pełnym rozpaczy głosem:
— Byłem trędowaty — uzdrowił mnie — przecz[2] Go krzyżują!?
Antei twarz zbielała, jak chusta.
— On go uzdrowił... słyszysz, Kaju? — rzekła.
— Czy chcesz wrócić? — spytał Cinna.
— Nie! Tu zostanę!
A Cinnę ogarnęła, jak wicher, dzika i bezbrzeżna rozpacz, że nie wezwał Nazarejczyka do swego domu, by mu uzdrowił Anteę.
Ale w tej chwili żołnierze, przyłożywszy ćwieki do Jego rąk, poczęli w nie uderzać. Dał się słyszeć tępy szczęk żelaza o żelazo, który wnet zmienił się w donioślej brzmiący rozgłos, gdy ostrza gwoździ, przeszedłszy przez ciało, zagłębiły się w drzewo. Tłumy uciszyły się znów, prawdopodobnie dlatego, by napawać się krzykami, jakie męczarnia mogła wydrzeć z ust Nazarejczyka. Ale On pozostał cichy, i na wyżynie rozlegały się tylko złowrogie i straszne uderzenia młotów.
Strona:Pójdźmy za nim (Sienkiewicz).djvu/041
Ta strona została uwierzytelniona.