Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/035

Ta strona została uwierzytelniona.

Zwleka się, zwleka, a potem się ze ślubem spóźnią... i co bedzie? Dość już śmiechu ludzkiego i obrazy Boskiej.
— Toś mogła Wikty na boisko nie wyganiać! — rozsierdził się chłop. — Miała ka w izbie legać... a tyś matka od tego, rozumiesz?!
Żona, zamiast wpaść w większą pasję, przeżegnała się dwa razy.
— W Imię Ojca i Syna... Jantuś! Co se ty przybierasz do głowy? To ja może Jędrkowi raiła, kany Wikta śpi? co? może ja?!
— Eh — machnął ręką — tu nie o to idzie. Młodemu raić nie trza, sam trafi. Ino trza było strzedz... rozumiesz? Bo dziopa, jak zwyczajnie dziopa, niedowarzona...
— Ale... wyście wszyćkie niedowarzone! — dodał po chwili i jął się jadła.
Wikta tymczasem zdjęła łachy i siadła z matką obok miski. Jedli jakiś czas w milczeniu, każde zajęte swojemi myślami, a może wszyscy jednemi, bo sięgali na jedną miskę... O Jędrku już nie było mowy.
Po obiedzie, gdy ojciec poodbywał się z bydłem, a Wikta posprzątała miski, znaleźli się znów razem w ciepłej izdebce. W piekarni, izbie dymnej, skąd ciepło, zaraz po wypaleniu na nalepie, ucieka, siedziała sama „służąca z dzieckiem“. To dziecko było kamieniem niezgody między Jantkiem a żoną. Przy każdem jedzeniu musiała mu je zbaczyć, a on, wściekły, nie dojadł, ale łyżką prał o ziem i odchodził z pogróżką, że się to raz musi skończyć. O jakiem „skończeniu“ myślał — trudno było dociec...
Ciągłe swarzenie na ojca ustało, a poczęło się umęczenie córki, kiedy się Jędrek nie dożenił... Odtąd stale, przed każdem jedzeniem, przypominała jej matko dobitnie, że „raz musi dokończyć (niech się co chce dzieje) i złapać Jędrka, zanim mięsopust nadej-