Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/036

Ta strona została uwierzytelniona.

dzie“ — tu szedł ostatni, najsilniejszy argument, że się „łatwo mogą ze ślubem spóźnić“...
Ojciec, pomnąc swoich udręczeń, brał córkę w obronę, choć sam w duchu przyznawał rację żonie... Zresztą chciał mieć zawdy swoje zdanie, by żonie ani na chwilkę bez myśl nie przeszło, że stoi pod jej władzą... Trzymał się stale opozycji, nie domyślając się, że to broń słabszych...
Jednak przed rozumem żony miał wielki respekt. I nieraz se już pedział, że jego „baba, to przeznaczenie“...
— Co uradzi, to się musi stać, choćby się człek na głowie postawił...
I jak powiadał, ożenił się z musu, bo już „od maleńkości bał się przeznaczenia“...
— Ale cóż? — mawiał. — Jak cię ma trafić, to cię trafi... Ono za człekiem łazi, jak cień... I choćbyś do mysie dziury wlazł, to cię najdzie...
Wiarą w „przeznaczenie“ słodził swój żywot i pchał tę biedę nieszczęsną, jak mógł.
„Godnie Święta“ nadeszły... I Jantek, wygrzewając plecy koło pieca, medytował, czemu te święta ino raz do roku...
— Musiał nie bardzo dbać o ludzi ten, wto je ustanawiał — myślał se cichutko, ale się bał głośno odezwać, bo mu „wóla Boska“ zamykała gębę. Na wólę Boską zwalował wszystko złe na świecie... I z tem mu również było dobrze.
Grzejąc się przy piecu i medytując, pozierał ku żonie i córce, które cosi uradzały w kącie... Ciekaw był bardzo, co one tam szeptają, ale na złość, słówkiem nie pisnął...
— Radzicie, to radźcie! A ja i tak muszę mieć swoje słowo na ostatku. Ono się ta bezemnie nie obejdzie... — myślał i czekał końca, nie bez racji, bo żo-