Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/037

Ta strona została uwierzytelniona.

na, nakładłszy w uszy Wikcie, co się jeno zmieściło, odezwała się głośno:
— A ty, Jantek, pamiętaj se dobrze, żebyś mi Jędrkowi hańby nie zadawał, jak tu jutro przyjdzie.
— No, no, ino ty trzymaj ozór na uwięzi, a o mnie się nie tórbuj! — rzucił się gniewnie Jantek. — Ona mi będzie z góry dyśkunować, co ja mam robić...
Splunął energicznie za piec i począł nakładać fajkę. Ale nie mógł wytrzymać długo. Drażniły go ciche szepty poza plecami.
— A skądże ty jutro Jędrka weźmiesz?... Cały jadwent się nie pokazał...
— To się pokaże na godnie święta — rzekła stanowczo żona.
Jantek pokiwał głową.
— Hm... na jaki sposób?...
— Na taki, że ludzie do ludzi chodzą... rozumiesz?
Udawał, że rozumie, coby go nie posądziła o ciemną pałkę...
Matka z córką, naszeptawszy się do woli, wstały ze skrzyni, gdzie siedziały obok siebie. Musiały coś niepośledniego uradzić, bo matusia przestała krzywo patrzeć na Wiktę, której już lica obeschły z łez, a oczy zabłyszczały wesołością...
Jantek, rusz-że się od pieca! Pójdź, ugryziesz co... — mówiła żona, wyjmując kołacz ze szafy i kładąc na stół.
Zbliżyli się we troje, połamali i jedli... Harmonja zapanowała i ciepło w maleńkiem kółku. Niktby nie powiedział, że ci ludzie sprzeczają się niekiedy...
Czas wlókł się powoli, jak zwyczajnie we święto. Wiedzieli, że nikt, nawet z bliższa, do nich nie zajrzy. Dwa święta do roku: Godnie i Wielkanoc, w których każdy siedzi w chałupie i je, co może i zdoła,