Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo było mniej luda — rzekł z przeświadczeniem Szczepan. — Wy nie pamiętacie, boście młodzi... Drzewiej było tak, że mógł po kościele tańczyć ślebodnie, a nika nie utknął.
— Dziś się nie obertniesz — rzucił Błażek.
— Kany? Jak cię ściskają ze wszyćkich stron... Inaczej to było drzewiej, inaczej... Myśleli my, że ten kościół potrwa, Bóg wie, dokąd, a tu ludzi narosło, co niemiara, i stawiaj nowy, abo stój jak pies na cmentarzu.
— Dyć ono tak — zauważył Tomek. — Ludzie rosną, a nie ubywają...
— Drzewiej to nie tak było, nie — ciągnął stary gazda. — Jak przyszło na święty Szczepan, tobyś pięć korcy owsa w kościele naśmiatał...
— Hej, nie gadajcie! — ździwiło się paru.
— A jakże! Ludzie święcili po pół ćwierci, bo tego zwyczaj. Trza było bardzo biednego, coby w rękawie przyniósł... Księdza to wam tak obsypali, że w samych włosach nosił z miarkę owsa!... Toż to śmiatał palcami, jak mógł, ale on ta rad był temu, bo jak ludzie wyszli z kościoła, to on na służbę krzyknął i nagarnowali mu zboża po kościele, że bez cały rok miał czem gadzinę[1] żywić...
— No wicie, wicie! — dziwowali się gazdowie. — A dziśby cie ksiądz z kościoła wypędził, jakbyś przypadkiem prasnął w niego owsem... Dyć niejak!...
— Nie te czasy, nie te... — pokiwał głową stary Szczepan — Hej! nie te...
I zadumali się starzy — dziwowali młodzi...

A Wikcia ku drzwiom pozierała ukradkiem, rychło się otworzą... Otworzyły się, ale nie ten wszedł, którego miała na mysli.

  1. Gadzina — drób domowy.