Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/045

Ta strona została uwierzytelniona.

— Haw mróz na polu! — ozwał się przybyły i tupnął nogą, stzępując z kerpców zmarzły śnieg.
— Nic to, jak sam mróz — oświadczył Błażek.
— Gorszy wiatr — przyświadczył Szczepan — on ta i słusznie, wicie, wiatr mrozowi gada: „Jakeś ty sam, to chłop pada: Nic nie dbam!... Jaż ja z tobom — to chłop rusza sobom!...“
— Wiater huncfot! — dorzucił Tomek — ani za grajcar nie ma łagodności...
— Ba, jakżebyście chcieli! — roześmiało się paru.
Pogwarka płynęła żywo, bez natężenia myśli, które im latały, gdzie same żywnie chciały, z przedmiotu na przedmiot, zwinnie, jak pliszki po kamieńcu...
Matka wciąż pozierała na Wikcię, ta zaś na drzwi.
— Nie urada się doczekać!... — powtarzała sobie coraz gniewniej. — Jakby nie przyszedł... dałaby ja mu drugi raz! — No!...
Tą stanowczą zapowiedzią uspokoiła się na chwilę.
— Przyjdzie, coby nie — ozcymała se potem. — Jagem ino raz spojrzała na niego, tom już wiedziała, że przyjdzie...
W te razy zadudniło w sieni. Drzwi się otwarły i przez próg chybnął do izby tęgi parobczak.
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków! — Witajże Jędruś! — ozwali się chórem zgromadzeni. Wikcia szarpnęła matkę z radości. Jantek spojrzał na żonę.
— Ma rozum — pomyślał już tysiączny raz w życiu i stanęło mu w myśli „przeznaczenie“.
— Markotno ci na mnie? — szepnął Jędrek, wyciągając dłoń do Wikty...