Już był śródwieczerz, kiedy oracz dojrzał idących pustymi ugorami ludzi. Zatrzymał woły i, przysłoniwszy dłonią zamrużone oczy, patrzał na ścieżkę. Przechodził okiem zgłodniałego ptaka wszystkie postacie.
— Nie idzie mama! — szepnął chłopak.
— A nie! — potwierdził ojciec — ona zawdy musi na ostatku!
Popluł w łapy i krzyknął na woły. Już się nie oglądnął ani razu. „Jak przyjdzie, to będzie. Jeszczebych też oczy tracił po próżnicy!” — myśli w duchu i stąpa po roli; a za nim wrona kroczy, mrużąc jedno oko filozoficznie z wyższością, że sama, nie poniewoli, chodzi se za pługiem...
Już przeszło obok sporo ludzi, a chłop zaciął się i nie zapytał o babę. Pochwalili Boga, dali szczęścia i poszli dalej... Paru zatrzymało się przy nim. Mieli chętkę pogwarzyć i odpocząć choć na jeden moment.
— Dobrze się wam orze?
— E! tak ta. Skale i skale, nic więcej.
— A wasza kany?
— Poszła ku kościołu.
Już nie mógł wytrzymać, żeby się nie spytać.
— Idzie ta? nie widzieliście?
— A dyć idzie za nami, hań, koło potoka — ozwał się jeden z nadchodzących.
Chłop spojrzał.
— W samy rzecy!... — rozwidniła mu się twarz. Synek się roześmiał.
— Cóż ta dźwigacie?
— Kukurzycę.
— A wy?
Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/055
Ta strona została uwierzytelniona.