Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/071

Ta strona została uwierzytelniona.

nia, wicie, siepie na wszystkie strony, a tu darmo, bo jak cię ścisną zewsząd, to ani dychniesz człeku nieboraczku... w ręce!
— Dej Boże!
Na tę naszą biedę...
— Biedkę kochaną!
I kolejka przeszła rzędem, nie omijając nikogo. Wójt Okpiśny szynkuje raźno, sprawiedliwie, przymruguje każdemu z osobna, wszystkim potakuje i ręce zaciera, rad widocznie sobie i całemu światu.
— Pamiętacie wy kiedy, wójcie, taką wiesnę?
— Jakże chcecie, cobych nie pamiętał?
— O, o, cóż się to dzieje moiściewy, kochani, drodzy... — jęczy Tomek. — Ani ziemniaków ogrześć nieporada, ani nic... Do znaku wszystko skapie i zmarnieje... Matko Najświętsza! Dejże też te pogody jakie, uproś przecie u Pana Jezusa, u synaczka swojego najmilszego... Królowo Niebios, Pani moja... w ręce!
— Dej Bożej
— Na tę naszą biedę...
— Biedkę kochaną!
W milczeniu podawali dalej szklankę okopistą, uważając przytem, ażeby nie rozlać, nie sponiewierać daru bożego.
Gdy przyszła kolej na pisarza, ten ujął misternie szklankę dwoma palcami, przejrzał się w niej i wypił; potem nalał drugą i tę już bez namysłu wychylił, podając sturbowanemu sąsiadowi, ktobądź nim był, próżne, zielone szkło. Tak czynił zawdy, odkąd go poznali, więc nikt się temu nie dziwił.
— Musiał się już z tem urodzić — powiadali — abo, kto wie...
— Ho! ho! Nasz pisarz ma głowę i łeb moiściewy, nie na wszy! Kazanie wam calutkie powtó-