Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/073

Ta strona została uwierzytelniona.

— O czemże wy gadacie? — szarpnął go Jędrek za rękaw.
Pisarz, zbity z tropu tak niesłychaną uwagą, chrząknął raz, chrząknął drugi raz, wreszcie wychylił duszkiem stojącą przed nim szklankę.
— Bieda jest, bo jest! — począł, ocierając usta.
— Tak mówcie! — wrzasło paru — co tam filozofy!...
— A wiecie, skąd się bierze?
— Ba! Kadukby ta odgadł... Przyszła i jest psiapara.
— A co gadał ksiądz pleban?
Wszyscy się zastanowili.
— No, co gadał? Powiedzcie... — szepnął Tomek.
Pisarz potoczył dokoła okiem filozofa, „który okiełznał emanacyę“...
— Grzech jest w narodzie! — huknął. — Grzech jest i nic więcej...
— A bieda kany się podziała? — wtrącił Jędrek żałośnie z końca stołu.
Pisarz ku niemu oczy gniewnie obrócił.
— Bieda jest w grzechu, a grzech w biedzie! Rozumiesz teraz?
A gdy wszyscy milczeli, podniósł głos i tak prawił:
— Ksiądz pleban dokumentnie wyłożył, o co się rozchodzi. Nie idzie — prawi — o tych, co się zabawią w karczmie, albo w Kółku. Bo co biedny człek ma w niedzielę robić?
— Hej! — potaknęli.
— Ino o tych idzie, co pod dzwonnicę nie zajrzą, a dom Boży obchodzą z daleka... Ci to heretycy, niedowiarki — prawił — co niedzielę świętują w chałupie, wymijają ućciwych ludzi, do spowiedzi