Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/076

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niczemu się, moiściewy, dziwować nie trza... rzekł ostentacyjnie pisarz.
Rozmowa się powiązała, i z drugą kolejką urosła w hałaśliwą gwarę. Każdy się do Cyrka zwracał, każdy chciał z nim mówić.
— E każ-eście się zabrali? — pytali go.
— Do folusza...
— We święto?
— Dyć kież pódę? W robotny dzień czasu nima, a tu portczęta ladaco...
Wyciągnął nogę.
— Słusznie macie kumie — ozwał się polowy — ale też uwazujcie na niedzielę, uwazujde, bo to grzech.
Cyrek się roześmiał.
— Jakby wam cielę zdechło w niedzielę... nie ratowalibyście?
— A i pacierzy nie mówicie — dodał Jędrek — a pacierz od Boga nakazany...
— Ba, i ja się bez pacierza nikany nie ruszam, bobych sie ruszyć nie zdołał... Zawdy go noszę na grzbiecie...
Powstał śmiech.
— Oj kumie, kumie! Byście choć do kościoła zajrzeli raz kiela czas... Naród się modli o pogodę... Dyć i wam potrzebna!
— Ja tak uwazuję — począł Cyrek. — Ludzie sie modlą, to chwalą Bogu, to sie ta bez jednego obejdzie... Pan Bóg ta nie wie nawet, moiściewy, czy żyje na świecie jaki Cyrek...
— Nie bajcież!
— A do nieba sie ta nie napieram, bo mnie i tam posadzą na pośledniem miejscu... tak moiściewy!
Kolejka przeszła rzędem.