Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Patrzymałem nań zdumiony. Świdrował mię oczkami, mrugając nerwowo. W kącikach zaciętych warg czaił się rozumny uśmiech, zrodzony z cichej rezygnacji.
— Na wiesnę jagody są i borówki — tłómaczył mi zwolna — latem zaś maliny, a pod jesień czernice i bukiew. To sie ta człek ożenie biedzie... Ino zima gorsza. Pokiela były kwiczole, to sie jadło...
— Teraz niema?
— Nie przylatują. Nie widać ich już bez trzy zimy.
— I tak żyjecie...
— A żyję, pokiela ino zdolę jeść, abo pokiela co najdę... Niektórym to sie ta i cnie takie życie. Jak i prefesorowi z Lubomierza...
— Cóż to za jeden?
— Dyć prefesór, taki wicie, co to dzieciska uczy...
— Ehem!
— On ta przyszedł do wsi, jak zwyczajnie biedny starowina. Juści gmina przyjęła go. Bedzie ta — pada — dzieciska w zimie poduczał i niech sie chowa do wóle Boskie...
— I chowa się?
— Dyć chowa. Bez zimę, pokiela uczy, żywią go, wicie, z koleje, z każdego numeru. Co im ostanie od jedzenia, to mu w garczkach donoszą, i żywi sie ta. W lecie zaś nikt o niego nie dba, bo dzieciska pasą, nie trza go.
— Płacy nie dostaje?
— Skąd, kie go nie trza... Żyje ta jagodami czem zdole; grzybów uzbiera w lesie, bukwi, mrówek... Ale se krzywdzi. Zeszliśmy sie we wrębie, to opowiadał, że bieda na niego...
— No, wierzę!