Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

łunkami nie wlały ognia, tętna, krwi, na nowe odrodzenie.
Posępność biała siada na omszałych kamieniach; za nią włóczy się nuda, owa zwiastunka życia poza śmiercią, bezkrwistego życia umarłych.
Pustka i pustka — pośród niej gromady rozpierzchłe straconych dusz, poszukujące wszędzie paszy dla mizernych ciał swoich. A gdy ją najdą, powstaje walka między niemi i dopóty trwa, dopóki słabsi nie ustąpią, lub się walczący srodze i zajadle nie wytracą wzajemnie.
Każdy jednak rzuca hasła powszechnego pokoju, tem głośniej, im więcej pozabijał ludzi, którzy kiedyś, ongi jeszcze, nazywali się jego braćmi.
Na grobie jednych pożywiają się drudzy i, modląc się za umarłych, cieszą się życiem. Spokojni w sercach swoich, póki mają przed oczyma łąki zielone.
A bywa również pomiędzy owcami, że niektóre, zamyślone o zielonej trawie, idąc po ugorach za paszą, zajdą bezwiednie aż nad potok, nad samo urwisko... Stają nagle na czterech nogach — pozierają w dół — a trwoga je ogarnia i lęk taki straszny, że nie mają prawie siły cofnąć się... Patrzą w przepaść szeroko otwartemi oczami — a wełna im się trzęsie, bo skóra cała drży... Ta otchłań czarna u ich stóp — prawie bez dna i granic — dziwną ma moc nad niemi... Rzekłby kto: urok śmierci... Coś ich tam pociąga — coś okropnego — czarny smok... Odchodzą i wracają nazad, a we łbie im się mąci, jakby im z pod nóg uciekała ziemia. Nie poznają ugorów, po których się pasały przez tyle, tyle lat — nie poznają nawet swoich owiec — odmienił im się cały świat...
Tak bywa nieraz pomiędzy owcami; bywa i między ludźmi, ale rzadziej...