rzecząc losom, które ich związały przysięgą na całe życie, aże do śmierci.
W tej szarej wędrówce pustynnej zdarzają się drobne wypadki, które już spowszedniały doznaku i nie pochłaniają niczyjej uwagi.
— Ktoś umarł...
— Ktoś umarł nagłą śmiercią...
— Musiało mu się sprzykrzyć i poderżnął się...
— Zato komuś urodziło się dziecko...
— Urodziło się zato naraz troje dzieci..
Urodziło się i więcej na swoje nieszczęście, na wieczną biedę i na wieczny ból.
Śmiechów nie słychać, jeno gwarę cichą i nieustanną, jak bulkotanie drobnej rzeczki, szemrzącej po piasku.
Jak owce po ugorach, wśród pustki nieskończonej, kiedy rok suchy, nieurodzaj, trawa nie urośnie, tylko jedyna macierzanka i trujący mlecz — chodzą gromady potracone, mijają się, krążą, przechodzą obok siebie cicho, obojętnie i znów dalej, a wkoło, bezustanku, wciąż...
Tak ludzie chodzą, jak te owce, szukając paszy po tej ziemi...
Mijają dni i lata płyną — jednakie, szare, monotonne...
Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.