młaki żałośnie, albo ci żmija syknie pod nogą — to oczy potracisz za miedzami, które ci z pod nóg wylatują na wszystkie strony. Taki czas, taki — taka to niedola...
W ciężką zadumę popadł chłop i długo stał przechylony w oknie.
Słonko wytoczyło się na wierchy, idąc nad wyrębami w błękitny strop — a ziemi jasność była wielka, wielka pogoda wiosennego ranka.
W dolinie — życie, ruch. Ludzie, jak krety, w ziemię się worali. Jeden i drugi i dziesiąty na wązkich zagonach rusza się w roli wilgotnej. Błyszczą do słońca lemiesze i wchodzą żądłem do ziemi, a za niemi rdzawe ogony zostają — długie skiby. Wyciągają się koniska chude, to kurczą się leniwie woły, ciągnąc z wysiłkiem ociężały pług, za którym włóczy się schylona, nędzna postać: rolny pan... Pracują bez ustanku bydlęta i ludzie: tysiąc razy przejdą po zagonie mozolną, krwawą drogą, tysiące zrobią stóp, a każdą zwilży pot łzawy i bolesny — i to wszystko dla paru suchych stogów, jeśli Pan Bóg i pogoda pozwolą zebrać szczęśliwie.
Widzi te mrówcze wysiłki stojący w oknie chłop. Patrzał na nie drzewiej — patrzy i dziś. Ale mu się zdaje, że olbrzymieją wysiłki, praca rośnie i ciężej przywala, a owoce karleją wciąż na iment i ziemia się gdzieś zapodziewa...
— Orali drzewiej — orzą dziś. Nie inaczej! Aleć jak wjechał w zagon z pługiem o wschodzie, to wyjechał zeń po zachodzie. Było się kany podzieć na łanie szerokim. Nie grodziły płoty, ni miedze — nie grodziły. Drzewiej człek ziemię obsiał, ona go żywiła i żyli ze sobą w zgodzie wedle ludzkiego przykazania: „Kochaj ziemię — ona cię przyodzieje i nakarmi...“ Dziś dwa razy ją telo pielęgnujesz, a musisz
Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.