PAN. — I cóżeś ty zrobił?
KUBUŚ. — Śmiałem się.
PAN. — A Justysia?
KUBUŚ. — Zerwała czepeczek z głowy, targała włosy; wznosiła oczy ku niebu, przynajmniej tak przypuszczałem; łamała ręce.
PAN. — Kubusiu, jesteś barbarzyńca, masz kamień w piersiach.
KUBUŚ. — Nie, panie, nie: mam serce, ale chowam je na lepszą okazję. Kto zbyt hojnie szafuje tem bogactwem, tyle go roztrwoni wówczas kiedy trzeba było oszczędzać, że zbraknie mu go w porze kiedy trzeba być rozrzutnym... Tymczasem, ubieram się i schodzę. Byk-ojciec powiada: „Potrzebowałeś tego, dobrze ci zrobiło; kiedy przyszedłeś, wyglądałeś jak z krzyża zdjęty, a teraz, ot: świeży i rumiany, jak dzieciątko gdy possało piersi. Sen, to dobra rzecz!... Byczku, mój synu, zejdź-no do piwnicy, i przynieś buteleczkę, pośniadamy sobie. Teraz, chrześniaczku, pośniadasz chętnie? — Bardzo chętnie...“ Zjawia się butelka, stawia ją na warsztacie, my stoimy dokoła. Byk-ojciec nalewa sobie i mnie; Byk-syn, usuwając szklankę, powiada opryskliwie: „Nie miewam pragnienia tak rano.
— Nie chcesz pić?
— Nie.
— Ho, ho! już ja wiem co w trawie piszczy: wierz mi, chrześniaczku, to rączka Justysi; musiał wstąpić do niej i albo jej nie zastał, albo też zastał z innym: te dąsy na butelkę, to nie jest rzecz naturalna: ja ci to powiadam.
JA. — Hm, może pan i trafił.
Strona:PL-Denis Diderot-Kubuś Fatalista i jego Pan.djvu/259
Ta strona została uwierzytelniona.