w złość. Od słowa do słowa, przyszliśmy wreszcie do gestów. Chwytam widły, pakuję mu je między nogi, nawdziewam, rzucam go na stertę siana, ni mniej ni więcej jak wiązkę słomy.
PAN. — A siano było wysokie?
KUBUŚ. — Dziesięć stóp conajmniej, tak iż człeczyna nie byłby z niego zlazł z całym karkiem.
PAN. — A potem?
KUBUŚ. — Potem, rozchylam chusteczkę Zuzi, dobieram się do piersi, pieszczę ją; broni się, ot tak, nie zanadto. Leżały tam juki ośle, nieraz wypróbowane przez nas jako wcale dogodne; popycham ją na te juki...
PAN. — Podnosisz spodniczki?
KUBUŚ. — Podnoszę spodniczki.
PAN. — I wikary widzi to?
KUBUŚ. — Jak ja pana widzę.
PAN. — I siedzi cicho?
KUBUŚ. — Co to, to nie! Nie panując już nad wściekłością, zaczyna krzyczeć co tchu: „Mor... mor... mordercy!... go... go... gore!... zło... zło... złodziej!...“ Nato, mąż, o którym myśleliśmy że jest daleko, nadbiega.
PAN. — Bardzo żałuję: nie lubię księży.
KUBUŚ. — I byłbyś pan zachwycony, gdybym, na oczach...
PAN. — Przyznaję.
KUBUŚ. — Zuzia miała czas pozbierać się; ja poprawiam ubranie, daję nogę; co się dalej stało, wiem od Zuzi. Mąż, widząc wikarego na stercie siana, zaczyna się śmiać. Wikary mówi: „Śmiej... się... śmiej... się... cie... mięgo głupi...“ Mąż, idąc
Strona:PL-Denis Diderot-Kubuś Fatalista i jego Pan.djvu/273
Ta strona została uwierzytelniona.