gów, którzy przylatują kłuć cię swymi lancecikami i wyciągać krew, kropelka po kropelce.
KUBUŚ. — Tak, ale na chybił-trafił, nie pytając czy mam jej za dużo, czy za mało. Posadź tu pan najostatniejszego suchotnika, a zobaczysz, czy mali skrzydlaci chirurgowie nie będą go kłuli jak wściekli. Myślą o sobie; wszystko w naturze myśli o sobie i tylko o sobie. Że coś wyrządza szkodę drugim, któżby się o to pytał, byleby się samemu ciągnęło korzyści?...
Tu Kubuś strzepnął w powietrzu obiema rękami, wołając: Niech wszyscy djabli porwą skrzydlatych chirurgów!
PAN. — Kubusiu, znasz ty bajkę o Garonie?[1]
KUBUŚ. — Znam.
PAN. — Jak ci się wydaje?
KUBUŚ. — Głupia.
PAN. — To łatwo powiedzieć.
KUBUŚ. — I łatwo dowieść. Gdyby, zamiast żołędzi, na dębie rosły dynie, czy ten ciemięga Garon byłby się położył spać pod dębem? A gdyby się nie położył spać pod dębem, cóżby znaczyło, dla całości jego nosa, czyby z dębu spadały dynie czy żołędzie? Zostaw to pan dzieciom.
PAN. — Filozof noszący twoje imię nie jest tego zdania.[2]
KUBUŚ. — Każdy ma swoje własne, a Jan-Jakób nie to co Jakób.[3]
PAN. — Tem gorzej dla Jakóba.
KUBUŚ. — Któż to wie, zanim się nie dojdzie do ostatniego słowa ostatniego wiersza stronicy wypełnionej w wielkim zwoju?