jącego się pasażera. Ryszard poznał w nim swego »przedmówcę«. W tymsamym czasie tamten zauważył obudwu. Uśmiech ironiczny, pełen cierpkości, świadczący o zamknięciu się w sobie, o marzeniach, pasyach i wiecznie fatalnych przeżyciach ślizgał się po wargach owego Żłowskiego. Towarzysz Ryszarda pozdrowił go ukłonem i wskazał ręką wolne miejsce obok siebie na ławce. Żłowski z pewnem ociąganiem się, jakby odpychany obecnością ich na tej ławce, siadł wreszcie przy młodzieńcu. Nieznacznym i mało uprzejmym ukłonem pozdrowił obudwu i, ziewając dla ukrycia pewnej alteracyi wskutek tego zetknięcia, mruknął coś o pociągu. Młody zniweczył obojętność nastroju oświadczeniem:
— Ależ ciepło było dziś na zebraniu!
— Sala nizka, duszna... — wtrącił Żłowski.
— Nie o salę chodzi, tylko o atmosferę.
— Atmosfera... — półgębkiem mruknął, a raczej warknął tamten.
— Wyście nalali oliwy do ognia...
— Oliwy? Skądże znowu! Parę słów krytyki pod adresem białorączek-socyalistów i anarchistów, żyjących z renty...
— Och, wpadliście przecie po swojemu, z całą furyą i na syndykalizm...
— Tu serce boli!... Syndykalizm a syndykalizm... Panowie obadwaj jadą w tęsamą stronę, na Italie? Pociąg idzie, trzeba wsiadać.
— Pan mieszka w tamtych okolicach? — zapytał Nienaski.
— Tak, ja w tamtej stronie, na Glacier’ach... — rzekł Żłowski z grzecznością nieco nadmierną.
— Ja bo na Arago... — mówił młody.
— Nie jadłem kolacyi... — skrzywił się Żłowski. — Czy panowie nie znają w tamtych stronach jakiej zdrowej kuchni?
— Owszem... — rzekł Ryszard.
— A pan gdzie mieszka?
— W uliczce Boulard.
— O tam to już trudno co znaleźć. Same buvet’ki. Ale i ja-
Strona:PL-Stefan Żeromski-Nawracanie Judasza.djvu/066
Ta strona została uwierzytelniona.