tak przeczyste, tak ciche, tak jakoś lotne, iż zdało się, jakoby człowiek był ptakiem... Rozłożyć skrzydła w lodowatej przestrzeni i uchodzić w górę z tej ziemi! Mijali ciche kościoły, — świerki otulone w czarujące kapy z brylantów, — międzydrzewne groty i wnęki, pełne fioletu, pełne fantasmagoryi i snów o dziwach, — kopce, na których czubach spoczywał ledwie dostrzegalny róż zaranka. Nim się napatrzyli i otrząsnęli z zachwytu, z rozkoszy widoku, którą obdarzało to świtanie, las się rozchylił w prawo, rozchylił w lewo. Daleko, w błękitach, które opadały z wyżyn, stały kolosy gór, zasute jasnym, młodym śniegiem. Tytus zatrzymał się i długo patrzył na to nieporównane widziadło. Nienaski przyzostał o parę kroków. Spoglądał na góry, lecz myślał nie o nich. Możnaby powiedzieć, że myślał tym widokiem o zawikłaniu swego życia w życie świata. Co robi na tej ziemi? Czem tu jest w biegu rzeczy?
Wtem starzec, stojący w śniegu, osunął się w ten puch, jakby w nim usiadł. Nienaski dorozumiał się, że ukląkł. W ciszy słyszał jego mamrotanie, radosny, uniesiony szloch:
— Bądź błogosławiony za widok, za widok tej jutrzenki! Bądź błogosławiony za wzrok, niepojętą siłę, — za płuca do oddychania cudem powietrza, — za czystość Twojego ranka dla moich płuc! Dziękuję Ci, iż widzę, jak Twoje słońce wschodzi! O, Boże! Daj mi siłę w rękach, w nogach... Jeszcze, jeszcze! Nie daj mi stanąć! Niech wszystkie oczy ludzkie widzą Twe słońce, niech każde płuca oddychają czystością tego poranka. O, Boże!
Było w tej cichej modlitwie wzywanie tak przejmujące, wola tak niezłomna, miłość tak ekstatyczna, że Nienaski wzruszył się, a nawet wstrząsnął. Przeciw woli swej, — patrząc na tę starość, w której palił się ogień tak żywy, powtarzał płomienne słowa:
— Jeszcze! Jeszcze!
Po długiem milczeniu zauważył, że Tytus wstał z klęczek i schodzi. Rzekł do niego:
— Nie chciałbym narzucać się bratu...
— Broń boże!
— Pragnąłem zapytać o pewne szczegóły...
— Służę najchętniej!
Strona:PL-Stefan Żeromski-Nawracanie Judasza.djvu/249
Ta strona została uwierzytelniona.