Znalazłszy się w Wierzchowni — owym „małym Luwrze“ — Balzac jest oczarowany. Wyobraźni jego, żądnej rzeczy kolosalnych, odpowiada ten majątek „wielki jak departament Francji“, czterdzieści tysięcy dusz, jakie posiadają młodzi Mniszchowie, raby bijące pokłony i życzące jaśnie państwu „szczęśliwego królowania“. Uderza go wspaniałość, obok braku komfortu. „Są tutaj lustra na dziesięć stóp wysokie, a niema obić na ścianach“. Wspaniałe obrazy szkoły włoskiej po ostatnim królu polskim, wuju właścicieli, i... cholera, która zmiata dokoła dziesiątki tysięcy ludzi.
Ale wrażenie wielkości przeważa. On, który nie bez satysfakcji swatał Annie młodego Bonapartego, tutaj, w tym pałacu, odczuwa tem żywiej — przesadnie może — splendory upragnionego małżeństwa, które ma go spokrewnić z królami Francji przez Marję Leszczyńską, nie licząc paru królów Polski:
Służący, który mnie obsługuje, jest żonaty: przybył wraz z żoną, aby się pokłonić państwu. Oboje kładą się dosłownie na brzuchu, biją trzy razy o ziemię czołem i całują ci nogi. Ludzie umieją się korzyć tylko na Wschodzie. Tylko tam słowo „władza“ ma sens. Trzeba panować jak car rosyjski, albo nie brać się do tego. Przybył człowiek z Wiśniowca z jakąś przesyłką i życzył swoim państwu szczęśliwego
Strona:PL-Tadeusz Żeleński-Balzak.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.