Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/135

Ta strona została przepisana.

W chwilę później leciała wąską ścieżką, przez pole świeżo zorane. Dostała się wkrótce do miasteczka na jednę z głównych ulic, wychodzących na rynek. Pusto było wszędzie jak wymiótł. Skierowała się ku brzegom Sekwany.
Tu, w miejscu wsławionem romansem Eugenjusza Sue, stał powóz wytworny, zaprzężony parą koni rasowych. Stangret siedział na wysokim koźle, z kołnierzem od płaszcza wysoko podniesionym i w kapeluszu filcowym na głowie, naciśniętym na oczy. Zaledwie mógł utrzymać obiema rękami ogniste rumaki, rżące i wyrzucające ziemię kopytami z niecierpliwości.
Stangretem był Sosten de Perny, w swojej własnej osobie.
W głębi karety, siedział Blaireau.
Zanim Solange zdążyła do powozu, otworzyły się drzwiczki karety.
— Prędzej prędzej! nio mamy ani chwili do stracenia! — zawołał Blaireau.
Solange podała mu dziecko, wskakując raźno do powozu. Sosten poruszył lejcami, cmoknął, a konie pomknęły z miejsca pędem strzały.
W Noisy-le-Sec, powóz stanął.
Blaireau wyskoczył na gościniec, i Sosten zlazł również z kozła.
— I cóż? — spytał Blaireau’a — jakiej płci dziecko?
— Tęgi chłopak! — odrzekł Blaireau.
— Tam do djabła! — Sosten wykrzyknął. To nam traf usłużył!
— Ani razu dotąd nie zapłakał i śpi lepiej niż w kolebce, lub na rękach piastunki... Ha! ha! ha! — zaśmiał się Blaireau szyderczo ten dzieciak zrodzony z jakiejś tam ubogiej, shańbionej dziewczyny, ani się domyśla, że za naszą sprawą przemieni się w małego margrabiego.
Sosten drgnął nerwowo:
— Jakto? — bąknął osłupiały. — Wiesz zatem panie Blaireau?...