wydobyć z przepaści, w którą zostałam wtrąconą?... Powinniby byli kochać mnie, opiekować się mną; a zamiast tego, złamali mi życie, zmiażdżyli serce! I to uczyniła moja matka! Mój brat rodzony!... Oh! Boże! ratuj mnie od nienawiści dla moich najbliższych!
Wyszła z zamku wieczorem i odniosła sama na pocztę oba listy.
W tydzień niespełna wrócił Sosten do Coulange. Odjechał rozpromieniony, tryumfujący, a powracał ponury, jak chmura gradowa. Musiała mu widocznie donieść matka o wiadomościach odebranych z Madery. Margrabia odzyskujący siły i zdrowie, znaczyło dla nich tyle, co rozwianie niby bańki mydlanej, owych snów cudownych, którymi się kołysali i łudzili od kilku lat. Po tak mistrzowskich kombinacycjach, po najświetniejszych nadziejach, pracując nad tem z całą gorliwością, znaleść się wobec... próżni... był to cios straszny dla nich obojga.
Zresztą, jak ogół zbrodniarzy, nie mieli oni ani chwili spokoju, i nie mogli go mieć. Jakkolwiek w ziem zatwardziali, czuli instynktownie niebezpieczeństwo, czyhające na nich ze wszysskich srron. Nawet u najgorszych łotrów, zdarzają się momenta, kiedy sumienie zbuntowane odzywa się w nich głosem groźnym i pełnym oburzenia.
Sosten i jego matka, byli jeszcze dalecy od skruchy i żalu; nie taili jednak jedno przed drugiem, że wdali się w grę niebezpieczną, i że mogłoby się to wszystko źle skończyć dla nich.
Czytało się z łatwością w twarzy Sostena jego gniew, oszukanie się w błogich nadziejach i trawiący go niepokój. Zbrodnia spełniona, bez pożytku dla niego; cały jego plan misterny, wywrócony i zniszczony, jakby pałac z kart! Co za ruina w około niego! Nienasycony, w dzikiej żądzy posiadania, rozkazywania, panowania, widział się u szczytu marzeń