Upłynęło dwadzieścia miesięcy od wypadków, przez nas wyżej opisanych. Zaczął się czerwiec. Odszukujemy znane nam już osoby, głównie działające, i przedstawione naszym czytelnikom.
Margrabia de Coulange odzyskawszy zdrowie, zrobił się takim czynnym i żwawym, jakim był niegdyś, zanim go choroba z nóg zwaliła. Obecnie zostało mu li po niej przykre wspomnienie, a nader bolesny zawód dla nikczemnych zbrodniarzy, pani de Perny i jej syna, którzy liczyli na pewno, że margrabia powróci... ale w trumnie, do swego kraju rodzinnego. Czując się silnym i zdrowym, wierząc święcie, że posiada syna, którego kochał namiętnie, margrabia byłby najszczęśliwszym z ludzi, gdyby nie ciągła troska, o zdrowie żony, niepokojąca go wiecznie.
Wierny przyrzeczeniu, które dał matce Matyldy, unikał przez ten cały przeciąg czasu nawet najlżejszej przymówki w sprawie dziwnej obojętności młodej kobiety do dziedzica (jak mniemał) wielkiego rodu margrabiów de Coulange. A byłoby mu to jednak sprawiło radość wielką, gdyby Matylda mogła była zdobyć się na okazywanie bodaj trochę przychylności biednemu dziecku. Odczuwał on boleśnie tę niepojętą odrazę do syna, pojmując, jakie mogą z tego wyniknąć fatalne skutki w przyszłości, gdy w chłopcu zacznie się rozwijać charakter, i gdy trzeba będzie pomyśleć o kształceniu jego serca i umysłu. Otaczał też ze swojej strony malca, najczulszą troskliwością.
— Muszę go kochać za nas oboje! — powtarzał nieraz w głębi duszy.