Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/190

Ta strona została przepisana.

— Tak, to prawda... dla niego żadna ofiara, nie wyda mi się zbyt ciężką.
— Byłby on w rozpaczy, gdyby nie miał nadziei, widzieć panią jak dawniej wesołą i zupełnie swobodną.
— Ah!... mąż mój zatem nie traci otuchy?
— Rzeczywiście, tak jest pani margrabino.
— A ty, panie Gendron?
— I ja spodziewam się, że potrafimy panią uleczyć.
— Na czemże opierasz doktorze to przypuszczenie?
— Na tem i na owem, pani margrabino... między innemi rzeczami, na czemś, co istnieje z pewnością; a na co liczę najbardziej.
— Cóż to takiego?
— Zrobiłem pewne odkrycie, o którem nie wspomniałem dotąd panu margrabiemu, pomimo, iż wiem, jaką sprawiłbym mu tem radość.
— Nie rozumiem pańskich słów zagadkowych.
— Dla ciebie pani margrabino nie mogą one przecież wydawać się czemś zagadkowem.
— Są niemi, skoro nie mogę odgadnąć ich znaczenia. Dla czegóż nie powiedziałeś pan o tem memu mężowi, wiedząc z góry, że mu to sprawi przyjemność?
— Z przyczyny bardzo prostej, pani margrabino... Są pewne tajemnice kobiece, które nawet lekarz powinien umieć uszanować.
Matylda drgnęła przestraszona:
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
Gendron spojrzał na nią z uśmiechem.
— Nie chciałem wedrzeć się w pani prawa. Skoro nie uznałaś za stosowne, powiedzieć o tem mężowi, i ja zamilczałem o wszystkiem wobec pana margrabiego.
— Mów jaśniej doktorze... Powtarzam, że nic nie rozumiem. Cóż się dzieje tak niezwykłego?
— Jeżeli pani margrabina niczego się dotąd nie domyśla, proszę mi przebaczyć... Wiem jednak, że się nie mylę....
— Ah! nie męczże mnie pan dłużej... Czyż nie widzisz, ile mi tem sprawiasz przykrości? — W czemże się nie mylisz?