— Widzę tylko moje nieszczęście i złe przez was uczynione — wtrąciła Matylda. Sosten przysunął się do niej z fotelem:
— Posłuchaj mnie... możnaby złe naprawić — szepnął.
— W jaki sposób?
— Nie lubisz chłopca przez nas narzuconego ci — nieprawdaż?
— Nienawidzę go!
— Byłabyś więc zadowoloną, gdyby.... umarł?
Drgnęła wlepiając w Sostena wzrok przerażony.
— Chcesz Matyldo, żeby... umarł?
Podskoczyła na fotelu, nie przestając mietzyć brata oczami rozpłomienionemi.
Nie zwracając uwagi na to, mówił dalej:
— Nie umiera się jedynie z choroby. — Trzeba brać w rachubę i rozmaite wypadki... Dziś... jutro... chłopak żywy jak iskra, może spaść z okna na kamienie... lub uganiając po ogrodzie... przybliżyć się nierozważnie do basenu... do rzeki rwącej i wywrócić koziołka w wodę. Jeżeli by nie było nikogo nad brzegiem... utopi się niezawodnie.
Na te słowa Matylda zerwała się na równe nogi, blada jak ściana, przeszywając brata wzrokiem odzwierciedlającym jej wstręt i najwyższe oburzenie:
— Nędzniku! — zawołała głosem podniesionym. — Z jakiegoż kału ulepiono twoją duszę? Czyż nie umiesz już myśleć o niczem innem, prócz zbrodni? Zaledwie dokonałeś jednego czynu haniebnego, układasz drugi, jeszcze o wiele potworniejszy. I to mnie, mnie, chcesz wciągnąć jako wspólniczkę do tego morderstwa?... Co za wstyd!... Oddal się, oddal natychmiast, przerażasz mnie, budząc jednocześnie najwyższy wstręt!
Wstał i on wyglądając na człowieka pozbawionego prawie przytomności.
— Tak — mówiła z coraz wzrastającem oburzeniem — odejdź jak najdalej odemnie, abym cię więcej nie widziała! Słuchaj jednak z uwagą, co ci teraz powiem. Od tej chwili biorę to nieszczęśliwe dziecię, pod moją opiekę. Biedactwo
Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/211
Ta strona została przepisana.