sumkę, która pozwoli mi przeczekać dni kilka, zanim znajdę stosowne zatrudnienie.
— Podobałaś mi się pani na pierwszy rzut oka — przemówiła serdecznie odźwierna. Wyglądasz na osobę nieszczęśliwą, uciśnioną, ale bardzo uczciwą. Pokoik do mnie należy, i ja go wynajmuję, Jeżeli tylko znajdziesz go stosownym dla siebie, przyjmę panią najchętniej na lokatorkę.
— Ile żądasz pani za niego miesięcznie?
— Nie drogo. — Dwadzieścia pięć franków na miesiąc.
— Czy raczysz mi go pani pokazać?
— No, spodziewam się. Nikt przecie nie najmuje pomieszkania, nie oglądnąwszy, czy mu będzie do gustu.
Udały się na piętro trzecie i ostatnie. Weszła Gabryela do malutkiego wprawdzie pokoiku, ale czyściuteńkiego, z ładnem obiciem, w bukiety róż, na tle niebieskiem umeblowanym dostatecznie, a szczególniej doskonale oświetlonym.
Zadowolił ją pod każdym względem. Otworzyła okno. Wychodziło ono na ogrody i sady.
— To tylko bieda, że nie zobaczysz pani ztąd niczego — wtrąciła odźwierna.
— Oh! o to nie idzie mi wcale — odpowiedziała Gabryela.
Na jej bladych ustach pojawił się uśmiech słodki a żałosny.
— Będę miała przed oczami kwiaty, drzewa, i zieloną murawę. Czegóż mogę pragnąć więcej — dodała.
— To prawda. Na kwiatach, nie zbraknie tu pani. Nie darmo nazywają naszą ulicę „kwiatową!“ Przypadł pani zatem do gustu mój pokoik?
— Najzupełniej.
— Możesz więc pani zamieszkać w nim, kiedy zechcesz.
— Biorę go natychmiast. Oto dwadzieścia pięć franków, za pierwszy miesiąc.
— A pani rzeczy.
— Zostawiłam kufer w winiarni na rogu ulicy Clichy. Poszukam kogo, aby mi go przyniósł.
Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/259
Ta strona została przepisana.