Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/264

Ta strona została przepisana.

ani jednej chmurki. Słońce skłaniało się już ku zachodowi, a jego promienie wpadały ukośnie przez okno do pokoju. Balsamiczna woń kwiatów napełniała go. Gabryela wyciągając machinalnie igłę z nitką, dumała głęboko, z głową opuszczoną na piersi. Niestety! myśli jej były smutne, jak zawsze... przypominała sobie matkę, utraconą zawcześnie; kochanka, który zdradził ją i opuścił... syna wykradzionego jej podstępnie i najnikczemniej w świecie, nadużycia haniebnego jej zaufania.
Zapukano naraz do drzwi delikatnie. Podniosła głowę. Myśląc, że przychodzi w wolnej chwili odźwierna do niej w odwiedziny, poszła otworzyć. Ujrzała przed sobą zupełnie jej nieznanego mężczyznę. Krzyknęła ze zdziwienia, cofając się przed nim w głąb pokoju. Nieznajomy nie ruszał się od progu, jakby nie śmiał wejść do środka.
— Omyliłeś się pan zapewne — szepnęła po chwili Gabryela.
— Nie omyliłem się... ciebie szukałem, i znajduję nareszcie, panno Gabryelo.
— Ależ to niemożebne! — wlepiła w niego wzrok przerażony.
Wszedł w końcu.
— Boże wielki! czego pan chcesz odemnie? — cofała się dalej przed nim, jak przed widmem złowrogiem.
— Wszak panią nazywają tu teraz Ludwiką? — spytał, zamykając drzwi za sobą.
— Mnie! — wybełkotała trzęsąc się jak w febrze.
— Błagam, nie przestraszaj mnie pan tak bardzo!
— Ależ to ja cię proszę panno Gabryelo, chciej się uspokoić....
— Po cóż przyszedłeś pan do mnie?
— Wnet powiem to pani....
— Nie znam pana wcale, kim jesteś?
— Dowiesz się pani i o tem. Utrzymujesz, że mnie nie znasz. Zapewne, trudno żebyś mogła mnie sobie przypomnieć, i poznać.... Widziałaś mnie już raz, ale w jakiej stra-