— Oszalała! — jęknęła głucho Matylda, zasłaniając twarz oburącz.
— Tak niestety — skinęła głową pani Wend. — Z tego powodu nie mogła biedaczka dostarczyć sądowi żadnych szczegółów co do kobiety, która sprowadziła ją podstępnie, do domku w Asnières.... Nie dowiedziano się o niezem.... Jak się nazywała? Czy miała rodziców?... Jaką była jej przeszłość?... Kto był jej uwodzicielem?.... Zapomniała o wszystkiem.... Skoro wyzdrowiała o tyle fizycznie, że można ją było przewieść do Salpétrière, zabrano ją z Asnières, i odtąd nikt tam już o niej nie słyszał. Czy umarła? Czy jest dotąd w zakładzie dla obłąkanych? Tego nie wiem zupełnie.
Matylda prawie omdlewała. Serce ściskało się jej okropnie, a pierś podnosiła się głuchem łkaniem. Musiała powstrzymać się wobec tylu świadków, ale patrzyła co chwila na zegar, aby wymknąć się co prędzej z salonu. Bała się, że lada pytanie jej zadane, może sprowadzić u niej płacz spazmatyczny. Na szczęście wydzwonił zegar godzinę jedenastą. Wstała i wyniosła się cichaczem z salonu. Dogoniła Matyldę w przedpokoju hrabina Germond, i tam uściskały się nawzajem z całą serdecznością. Zbiegła pędem ze schodów. Powóz czekał na Matyldę przed bramą wjazdową. Zaledwie zatrzasnął za nią drzwiczki służący, margrabina wybuchnęła rzewnym płaczem.
Wsunęła się Matylda w najciemniejszy kącik karety, jakby się bała, żeby nie podpatrzył ktoś niepowołany, jej boleści bezgranicznej.
Mózg jej rozpierały myśli chaotyczne. Skoro wkradła się do jej serca litość nad matką nieszczęśliwą, uczuła, jak znika i nienawiść, którą żywiła w duszy do chłopca, narzuconego jej zbrodniczo.
— Pokochać go, nie pokocham nigdy..... to daremnie! — powtarzała w duchu — nie mam jednak prawa nienawidzić