Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/361

Ta strona została przepisana.

uważałem i ja ich za warjatów, nie wierząc w nic. Dziś wierzę w czambuł, pomimo, że niczego nie rozumiem. Po co mi to zresztą! Nigdy nie suszę sobie głowy, nad podobnemi zagadkami. Przechodzi to moje zdolności umysłowe. Ozem jest lunatyzm? Gzem magnetyzm? Niech się nad tem zastanawiają mędrsi odemnie. Tyle wiem, że istnieje to coś iście cudownego, a niewytłumaczonego, i nie objętego ludzkim, słabym rozumem, tak samo, jak rozmaite tajemnice naszej wiary, o których wie jedynie Boska wszech mądrość i wszechmocność. Oto mamy przed oczami ów sen jasnowidzący!
— Gdyby nie było ciebie w domu, drżałabym z trwogi!
— Cicho bądź! i słuchaj — nakazał Morlot.
— Cóż widzisz pani teraz? — zaczął badać na nowo Gabryelę.
— Patrzę w głąb własnej duszy — odpowiedziała.
— Opuściłaś więc już pani pałac Coulange?
— Tak.... nie widzę go wcale....
— Proszę powrócić doń....
— Życzysz pan sobie tego?....
— Chcę żebyś mi pani mówiła dalej o margrabinie de Coulange.
Śpiąca milczała przez chwilę, potem rzekła:
— Jest jeszcze u niej w pokoju ten ślusarczyk. Cóż się z nią dzieje? — Rozdrażniona gorączkowo; ma pełno łez w oczach. Ah! cierpi biedaczka.... znosi piekielne katusze.... pomimo wszelkich pozorów, margrabina nie jest szczęśliwą.... Pożera ją zwolna ból okropny, zabija po prostu, nie opuszczając jej ani na chwilę. W jej życiu, którego ogół zazdrości uważając za szczyt szczęścia ziemskiego, jest coś fatalnego, jakaś okropna, potworna tajemnica...
— Nie mogłabyś mi pani określić jaśniej, czem jest ta tajemnica? — spytał Morlot.
— Tego nie powiem panu....
— Dlaczego?....
— Sama bowiem nie znam jej.
— Postaraj się pani ją przeniknąć.