Jest u siebie Sosten de Perny, w kawalerskiem pomieszkaniu, przy ulicy Bichepanse. Rozdrażniony gorączkowo, przemierza pokój w szerz i wzdłuż, krokiem niespokojnym. Rzuca kiedy-niekiedy wzrokiem machinalnie na zegar pendułowy, nieidący od dawna, i na którym wskazówki stoją niezmiennie, na godzinie jedenastej i dziesięć minut.
Pomimo, że zegar Sostena w miejscu, mkną chyżo nietylko godziny, ale nawet cale lata. Aby przekonać się o tem, potrzebuje li spojrzeć zwierciadło. Postarzał się mocno. Ubrany wprawdzie, jak i niegdyś wytwornie, niby model wycięty z „Dziennika mód“; ale włosy na skroniach zaczynają mu siwieć. Patrzy na ludzi zuchwale, z głową dumnie podniesioną; w wzroku jego atoli, jest dziwny niepokój, prawie obłęd chwilami. Czoło przerzynają dwie bruzdy głębokie. Usta wykrzywia grymas gorzki, a koło oczów, patrzących dziko i ponuro, utworzyła się sieć drobnych zmarszczek.
Cała fizjonomja Sostena, nosi niezatarte piętno życia hulaszczego, spędzanego w ciągłej gorączce, miotanego burzliwemi namiętnościami i kłopotami wyrastającemi wiecznie jak z pod ziemi. Nareszcie nawiedzają go z częsta widma złowrogie, tak na jawie, jak i we śnie, przenikając trwogą śmiertelną.
Nie doświadcza on jednak wyrzutów sumienia. Skrucha i żal za zbrodnie popełnione, są mu nie znane najzupełniej, Sosten żyje li w zatrutej atmosferze występku. Niewolnik swoich brudnych namiętności, stłumił od dawna w duszy