Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/378

Ta strona została przepisana.

Skrzyżowały się ich spojrzenia, zarówno chytre, jak i niespokojne.
— Krzywdzisz mnie pan — szepnęła z pewnem wahaniem. — Służę mu z szczerej wdzięczności, a nie ze strachu...
— Naprawdę? — wtrącił ironicznie.
— Ależ jestem o tem przekonany, moja duszko.
— Mógłbyś mi więc pan oddać listy... choćby i dziś na przykład.
— Oddam ci je... kiedyś.... Przecież przyrzekłem to święcie!
Ale kiedy... kiedy?!...
Zaśmiał się dziko — za całą odpowiedź.
— Błagam pana, oddaj mi je! — złożyła ręce jak do modlitwy.
— Cóż to znowu? Czyżbyś nie miała mi ufać?
— Przeciwnie!... tylko...
— Dokończ-że raz!
— Prześladują mnie wiecznie straszliwe widziadła. Zrywam się w nocy duszona przez zmory okropne.... Póki nie zniszczę tych listów nieszczęsnych, będę niby na węglach rozżarzonych!
— Dlatego właśnie nie wypuszczam z rąk owych niezbitych dokumentów, twojej winy duszeczko.
— Obiecywałeś pan pod słowem honoru oddać mi listy!
— I nie cofam bynajmniej przyrzeczenia....
— Kiedyż, kiedy oddasz mi je pan?
— W dniu, w którym nie będziesz mi więcej na nic potrzebną. To będzie nagrodą, za oddane mi usługi.
Westchnęła ciężko zbrodniarka, i schyliła głowę pokornie przed swoim tyranem.
Sosten uśmiechał się dalej z wyrazem iście szatańskim w całej fizjonomji.
— Na dziś, nie ma pan dla mnie żadnych rozkazów? — spytała głosem przytłumionym.