kiej damy z nienacka, jak pierwszej lepszej ulicznej awanturnicy. Gdyby jednak było prawdą to, o co ją posądzam.... tem gorzej dla niej. Nie wahałbym się ani chwili w dopełnieniu mojej powinności.
— O cóż w końcu posądzasz biedną margrabinę?
— Że ukradła po prostu, w zmowie z matką swoją i bratem... syna nieszczęśliwej Gabryeli!...
— Człowieku! zastanów się, co mówisz! Wszak to czyste szaleństwo! — krzyknęła Melanja z najwyższem oburzeniem.
— Ha! Jutro dowiem się na pewno, jak rzeczy stoją.
— Jutro?...
— Nie inaczej.... odjeżdżam do Coulange pierwszym rannym pociągiem. Potrzebuję prawdy niezbitej. Tam znajdę ją.... albo nigdzie!.... Ale żoneczko, ani wspomnij o mnie, i o tem wszystkiem przed Gabryelą!
Morlot znał kilka osób w Coulange, między innymi dzierżawcę margrabiego, który trzymał jeden z licznych folwarków, będąc w dodatku bliskim krewnym Melanji. Bogaty rolnik, zapraszał nieraz do siebie Morlotów najserdeczniej.
Udał się więc wprost do niego Morlot, wysiadłszy na stacji. Przyjęto krewniaka otwartemi ramionami. Podczas gdy żona dzierżawcy zakręciła się żwawo, aby zarżnąć kilkoro ze swoich kurcząt najtłuściejszych; dwaj mężczyźni mówili najprzód o Melanji, Paryżu i Mieran, miejscu jej rodzinnem, a później o wszystkich krewniakach, bliższych i dalszych.
— Czy wolno mi spytać cię kuzynie — wtrącił gospodarz domu — co za traf szczęśliwy, zapędził cię do Coulange? Komu, czy czemu, zawdzięczamy twoje tak nam pożądane odwidziny?...
— Pragnąłem najprzód ucieszyć się z wami, kochani kuzynkowie — rzekł Morlot. — Potrzebuję również przejrzeć wasze księgi w merostwie.